Artur Pawłowski

Red.: Pani Arturze, Nagroda Diakonii KEA w RP „Miłosierny Samarytanin” to wielkie wyróżnienie, jak również podsumowanie Pańskiej wieloletniej działalność w naszej Parafii. Czy wiadomość o otrzymaniu nagrody spadła na Pana jak grom z jasnego nieba?

A.P.: Może nie aż tak, jak grom z jasnego nieba, ale byłem bardzo zaskoczony, bowiem nigdy w życiu nie otrzymałem żadnej nagrody, a już na pewno nie za pracę, która tak naprawdę jest obowiązkiem każdego chrześcijanina, każdego parafianina – pomoc w miarę swoich zdolności, możliwości i chęci.

Coś Pan przeczuwał?

A.P.: Zacząłem coś przeczuwać, kiedy zostałem poproszony o to, by napisać swój życiorys ze szczególnym uwzględnieniem mojej pracy na rzecz Parafii. Podejrzewałem, że może otrzymam jakiś dyplom, podziękowanie, ale do głowy by mi nie przyszło, że pojadę aż do Warszawy, aby odebrać Nagrodę Główną Diakonii podczas Gali „Ubi Caritas” 2014.

Diakonia Polska dzisiaj to działalność strukturalna, instytucjonalna, ale także ogromny poryw serca i wielkie zaangażowanie wielu ludzi. Jak zmieniała się praca diakonijna, czyli charytatywna w trójmiejskiej Parafii?

A.P.: Udzielałem się w parafialnej komisji diakonijnej już w czasach ks. seniora Edwarda Dietza. Kiedyś panował dość duży bałagan, ze względu na to, że z Niemiec do Parafii przychodziło tyle darów, że ledwo się mieściły i jeden człowiek nie dałby rady sam tym zarządzać. Dlatego jako przewodniczący komisji, wraz z dziesięcioma paniami, pracowałem przy rozdawaniu odzieży oraz przygotowywaniu paczek żywnościowych dla najbiedniejszych. Organizowana przez nas pomoc była na bardzo dużą skalę – praca ta wymagała ode mnie codziennej obecności w parafii. Mój kierownik w Administracji Domów Mieszkalnych, gdzie byłem zatrudniony, przymykał oko na moją nieobecność w pracy, bowiem również otrzymywał z Parafii pomoc i dzięki temu mogłem się poświęcić służbie charytatywnej. Kiedy proboszczem został ks. bp Michał Warczyński byłem już w Radzie Parafialnej i nadal udzielałem się w komisji diakonijnej. Nadal przygotowywaliśmy paczki z darami dla potrzebujących, ale oprócz tego mieliśmy jeszcze wiele innych wyzwań. Przede wszystkim trzeba było zająć się kościołem, który był zaniedbany i wymagał gruntownego remontu.

Czy można powiedzieć, że kościół był w ruinie?

A.P.: Kościół był w ruinie i to dosłownie. Pamiętam, że trzeba było zabezpieczyć i wzmocnić strop, bo dach groził zawaleniem, a tynk odpadał ze ścian. Pracami tymi kierował nasz parafianin prof. Jerzy Ziółko, specjalista z zakresu inżynierii budownictwa i konstrukcji metalowych.

Czyli za kadencji ks. seniora E. Dietza praca diakonijna polegała przede wszystkim na przygotowywaniu paczek i rozdzielaniu darów, natomiast, gdy proboszczem był ks. bp M. Warczyński skupiła się wokół remontu budynku kościoła?

A.P.: Za bp. Warczyńskiego nadal robiliśmy paczki dla najbiedniejszych, ale już na znacznie mniejszą skalę, bowiem to była końcówka darów.

A jak to wygląda dzisiaj?

A.P.: Teraz wszystko jest bardziej uporządkowane, tak jak to powinno być. Pieniądze są dzielone komisyjnie i przyznawane najbardziej potrzebującym, znajdującym się w trudnej sytuacji materialnej, a w szczególności osobom poważnie chorym. Z funduszu lekowego, na podstawie faktur, zwracamy pieniądze za zakup leków – tych ratujących życie. Nie mogą to być tabletki od bólu głowy czy woda utleniona, itp. Wydaje mi się, że dzisiaj możemy to nazwać taką prawdziwą samarytańską pomocą, z miłości, z wiarą, że dana osoba naprawdę potrzebuje naszego wsparcia.

Odbywa się to cyklicznie?

A.P.: Pomoc jest cykliczna. Komisja zbiera się trzy razy w roku i na podstawie zgromadzonej dokumentacji decyduje o przyznaniu środków finansowych tym, którzy najbardziej tego potrzebują. Oprócz tego dwa razy do roku przygotowujemy paczki świąteczne.

Ile paczek przygotowuje sopocka Parafia?

A.P.: Nie liczyłem dokładnie, ale robimy około 100 paczek.

Ilu ma Pan podopiecznych?

 A.P.: Z roku na rok jest ich coraz mniej. Dzisiaj pod moją opieką znajduje się około 30 osób.

Jest Pan świadkiem historii, urodził się Pan przecież w Wolnym Mieście Gdańsku w 1930 r. Pana losy mogłyby śmiało posłużyć jako scenariusz niejednego filmu. Proszę pokrótce przybliżyć je naszym Czytelnikom.

A.P.: Urodziłem się 8 czerwca 1930 roku w Głobicach, na Żuławach – na terenach należących do Wolnego Miasta Gdańska. Od roku 1932 przebywałem w sierocińcu w Orunii, a później w Oliwie, przy ul. Polanki 122 [Oliva-Pelonken Waisenhaus –red.]. Razem ze mną przebywali tam moi bracia: starsi ode mnie – Erich, Hans i Kurt oraz o rok ode mnie młodszy – Otto. Kiedy byłem w domu dziecka, przez cały czas zastanawiałem się, co stało się z naszymi rodzicami? Mówiono nam, że nie żyją. Mając lat 14, w tajemnicy przed dyrektorem sierocińca, napisałem do kuratora list z zapytaniem, co się stało z moimi rodzicami. Odpowiedź była już następnego dnia. Dostałem takie lanie, że przez dwa tygodnie nie mogłem usiąść z bólu, przez co nie chodziłem do szkoły, która znajdowała się na terenie sierocińca. W całym sierocińcu byli tylko chłopcy, razem było nas około 250. Na lekcje religii chodziliśmy do domu parafialnego przy kościele ewangelickim przy ul. Polanki. Konfirmowany byłem dnia 2 kwietnia 1944 roku przez ks. superintendenta  Vorwega. W lipcu 1944 roku zostałem zwolniony z sierocińca i jako 14-latek posłany na ucznia do piekarza w Gdańsku. Tam też nie mówiono mi nic o rodzicach, udawano, że nikt nic nie wie, nawet nie dano mi do wglądu moich osobistych dokumentów.

Moi dwaj bracia Erich i Hans zginęli na morzu, jako marynarze. Natomiast brat Kurt, który w Gdańsku uczył się zawodu u rzeźnika, mając 15 lub 16 lat walczył z pancerfaustem na ulicach Gdańska i zginął w lutym 1945 roku pod radzieckim czołgiem.

Gdy wojenna pożoga objęła Gdańsk, będąc głodnym i bezdomnym, szedłem lasami, ukrywając się przed żołnierzami radzieckimi, z Gdańska aż do Oliwy, do sierocińca, z myślą, że w ogródku lub w piwnicy znajdę ziemniaki, warzywa lub możliwość przenocowania. Jednak ku mojemu rozczarowaniu – nic takiego nie znalazłem. Wtedy przypomniałem sobie o moim koledze z sierocińca, który miał babcię mieszkającą obok piekarni. Właścicielem był piekarz mówiący po niemiecku, który wraz z żoną mnie zatrudnił. Niestety, jako Gdańszczanin, niemówiący po polsku, zostałem złapany przez radzieckich żołnierzy i miałem być wywieziony w głąb ZSRR. Piekarz jednak wystawił mi zaświadczenie, że jestem zatrudniony u niego i dzięki Bogu zostałem wypuszczony do domu, a w ciągu pół roku przyjąłem obywatelstwo polskie. Kłopot jednak miałem z dokumentami: z dowodem osobistym oraz metryką urodzenia.

W 1949 roku chciano wziąć mnie do wojska i w związku z tym musiałem udać się do Urzędu Stanu Cywilnego w Stegnie po metrykę urodzenia. Niestety, okazało się, że księgi metryczne z roku 1930 zostały spalone. Korzystając z tego, że byłem tak blisko miejsca, gdzie się urodziłem, chodziłem od domu do domu, pytając czy ktoś wie coś na temat moich rodziców. I udało się znowu – dzięki Bogu. W Głobicach jedna Niemka spytała, jak mam na imię. Kiedy usłyszała, że Artur, uradowana oznajmiła mi, że jest moją matką chrzestną. Nazywała się Połomska i to od niej dowiedziałem się, jak trafiłem do sierocińca.

Jak Pan trafił do sierocińca? Czy rodzice byli biedni?

A.P.: Nie trafiłem do sierocińca dlatego, że byli biedni. Rodzice mieli pracę, mieli czym nas wykarmić i w co ubrać. Powód był inny. W związku z tym, że Adolf Hitler doszedł do władzy i zgodnie z polityką NSDAP, niemiecka młodzież w latach 30-tych XX wieku miała być włączana przymusowo w struktury Hitlerjugend. Dlatego sierociniec był zapełniony chłopcami, którzy mieli być wychowywani w duchu narodowego socjalizmu, by w przyszłości wiernie służyć narodowi niemieckiemu.

A co stało się z Pana rodzicami?

A.P.: Również od pani Połomskiej dowiedziałem się, że ojca mojego rozstrzelali żołnierze radzieccy i zasypali w jakimś rowie. Natomiast matka moja została wysiedlona do NRD. Nawet jej adres dostałem od tej pani, wtedy nawiązałem korespondencję. Wkrótce otrzymałem pierwszy list od mamy. Napisała mi, że urodziła łącznie 16 dzieci i spośród mojego rodzeństwa powinny jeszcze żyć: Eryka, Gerda, Marga, Erwin i Otto. Dzisiaj mama już dawno nie żyje, byłem na jej pogrzebie. Wtedy też spotkałem się z siostrami i braćmi, których jeszcze nie znałem. Telefonicznie nadal kontaktuję się z jedną siostrą – Margą oraz z bratem – Erwinem. W wojsku służyłem od 1949 do 1952 roku. Byłem represjonowany przez nowe władze, jako Gdańszczanin i dlatego też zostałem skierowany do prac przy odbudowie Warszawy. Dzisiaj z tego tytułu dostaję dodatek do emerytury.

 Co Pan pamięta z okresu dzieciństwa i młodości, z okresu spędzonego w sierocińcu, w którym przebywał Pan od 1932 roku, czyli z dziejów Gdańska rządzonego przez narodowych socjalistów?

A.P.: Pamiętam, że byliśmy traktowani bardzo surowo, obowiązywała dyscyplina wojskowa, pilnowano nas, aby nikt nie opuszczał terenu sierocińca, który był ogrodzony. Wychowawcy zaprowadzali nas do szkoły, która znajdowała się na terenie sierocińca. Nawet najmłodsze dzieci, już 8-letnie, musiały pomagać w pracy na polu, bowiem sierociniec sam się utrzymywał.

Czy pamięta Pan rozpoczęcie II wojny światowej?

A.P.: Pamiętam dokładnie, jak zaczęła się II wojna światowa. Miałem wówczas 9 lat. Dwa, może trzy tygodnie przed wybuchem wojny, byliśmy na to przygotowywani. Wszyscy dostali maski przeciwgazowe, chociaż nie wiedzieliśmy po co nam one. W nocy mieliśmy ćwiczenia w postaci fałszywych alarmów. Na dźwięk gwizdka wychowawcy musieliśmy wyskoczyć z łóżek, założyć czym prędzej maski i uciec do piwnicy. 1 września 1939 r., z naszego domu przy ul. Polanki, który stoi na wzniesieniu, mogliśmy nawet obserwować ostrzał Westerplatte z pancernika Schleswig-Holstein. Po niemalże trzech tygodniach ofensywy niemieckiej, 19 września, do Gdańska przybył osobiście Hitler. Pamiętam, że z tej okazji dano nam odświętne ubrania, mundury Hitlerjugend i pędzono nas ul. Grunwaldzką, aby go powitać. Musieliśmy włączyć się do triumfalnego okrzyku zwycięstwa wraz z tłumem. Wychowawcy kazali nam wołać: heil, heil! Pamiętam, że było bardzo zimno.

 Jak wyglądał taki dzień w sierocińcu, czy potrafi sobie Pan przypomnieć?

A.P.: Wstawać musieliśmy o godz. 6.00 rano. Wszystkie prace związane z przygotowywaniem posiłków dla 250 osób wykonywaliśmy sami. Pamiętam, jak miałem 10 lat, sięgałem w kuchni po ołowiany kubek – musiałem wdrapywać się na szafę, bo byłem zbyt mały. Szafa spadła na mnie, a upadając rozbiłem sobie głowę, co skończyło się wizytą w szpitalu.

A co było po śniadaniu, czy dzieci obowiązywała jakaś musztra?

A.P.: Najpierw mieliśmy lekcje. Potem, po szkole, starsze dzieci miały apel. Trzeba było stanąć na baczność w szeregu, uczyliśmy się maszerowania i wykonywania komend.

Kto Was tego uczył? Czy byli to wojskowi?

A.P.: Uczyli nas wychowawcy, którzy do 1939 r. byli cywilami – pielęgniarzami. Ale kiedy wybuchła wojna i pojawiło się wielu inwalidów wojennych, nasi dotychczasowi wychowawcy byli kierowani do służby medycznej w wojsku, a zastępowano ich żołnierzami, którzy ucierpieli w trakcie walk.

Czy wśród chłopców w sierocińcu był jakiś bunt, np. przeciwko tej musztrze?

A.P.: Przeciwko musztrze raczej nie. Ale pamiętam, że kiedyś zbuntowaliśmy się z innego powodu. Utkwiło mi w pamięci, jak wysłano nas do lasu i zmuszono, abyśmy zbierali grzyby i jagody. Powiedziano nam, że to, co nazbieramy, jest dla nas na obiad. Niestety, ledwo co zdaliśmy koszyki i wiaderka z owocami leśnymi, zostały one załadowane na bryczki i wywiezione do Górnego Sopotu, do willi, które należały do członków NSDAP. Sam brałem udział w takim wyjeździe, jako pomoc. Kiedy po powrocie moi koledzy dowiedzieli się ode mnie, że na obiad nie będzie grzybów i jagód, wyszliśmy na ulicę i zaczęliśmy krzyczeć: „jesteśmy głodni, chcemy nasze grzyby i jagody!”. Naprzeciwko naszego sierocińca znajdował się bar piwny. Ludzie usłyszeli nasze krzyki i zaczęli pytać, co się stało. Zdaliśmy relację i skończyło się to zwołaniem komisji, która miała wyjaśnić, dlaczego nas tak potraktowano. Na drugi dzień dyrekcja ubrała nas w garnitury, obiad składał się z trzech dań, komisja chodziła i pytała nas, czy smakuje. Ponieważ wszyscy byli zadowoleni, komisja stwierdziła, że buntujemy się, mimo że mamy tak dobre jedzenie. Skończyło się tak, że chłopcy, którzy najbardziej namawiali do buntu, zostali wezwani do dyrektora i dostali lanie szpicrutą.

Wróćmy jeszcze do narodowych socjalistów. Czy wy, jako dzieci, baliście się przyjścia Hitlera?

A.P.: My nie orientowaliśmy się w polityce, nam nic nie mówiono. Rozpowszechniona była propaganda zwycięstwa, to wszystko. Wiedzieliśmy tylko tyle, że jako Hitlerjugend mamy być wychowani w duchu służby dla narodu.

I propaganda odniosła sukces… Nie mieliście przecież punktu odniesienia, nikt Was nie uświadamiał.

A.P.: Byliśmy w pewnym sensie odizolowani od świata. Odczuwaliśmy to na przykład chodząc do kościoła, który znajdował się w pobliżu naszego sierocińca. Na lekcje religii do domu parafialnego prowadzeni byliśmy w małych grupkach, mieliśmy absolutny zakaz rozmawiania z kimkolwiek po drodze. Nawet bawiąc się w lesie, mieliśmy tylko wyznaczony teren, ogrodzony plac zabaw, nie mogliśmy kontaktować się z nikim z zewnątrz.

Niezwykłe są Pana losy, ale może powróćmy do teraźniejszości. W kościele Zbawiciela w Sopocie pełni Pan funkcję kustosza. W okresie wakacyjnym oprowadza Pan grupy i indywidualnych turystów po naszym kościele, pełni Pan różnego rodzaju dyżury. Jest Pan dobrze rozpoznawany. W Polsce, a szczególnie na Pomorzu, wciąż pokutuje stereotyp, iż Kościół luterański to Kościół niemiecki. Jak Pan z perspektywy lat radzi sobie z pytaniem, które zadają zwiedzający: Czy jest Pan Niemcem?

A.P.: Odpowiadam, że jestem Gdańszczaninem. Nie byłem nigdy Niemcem, tylko Gdań­szcza­ninem, a Gdańsk był międzynarodowy, wielojęzyczny. W Wolnym Mieście żyli Polacy, Niemcy, Holendrzy, każdy mówił w swoim języku. Jako, iż byłem wychowany w sierocińcu, mówiłem w języku, którego mnie nauczono – po niemiecku. Dowiedziałem się później, że mam również pochodzenie polskie, mój dziadek był Polakiem i mieszkał niedaleko Tczewa.

Pańskie losy nie są odosobnionym przypadkiem, który przydarzył się jednostce, to karta z historii całego pokolenia. Mamy tu do czynienia z trudnym i zagmatwanym okresem w naszej powojennej historii. Jeśli ktoś nie zna dziejów tej ziemi, to trudno mu zrozumieć, że dla Pana, jako autochtona, człowieka urodzonego na Żuławach, właśnie język niemiecki był językiem ojczystym. Kto pomógł Panu nauczyć się języka polskiego?

A.P.: Języka polskiego nauczyłam się przede wszystkim pracując z osobami, które nie znały niemieckiego. Chcąc nie chcąc, żeby się porozumieć, musiałem używać języka polskiego. Poprawiano mnie za każdym razem, gdy popełniałem błąd. W wojsku byłem zmuszony do czytania prasówki w języku polskim przed całą kompanią. Znałem tylko podstawowe komendy: baczność, spocznij, marsz. Czytałem więc z akcentem niemieckim, ale nie rozumiałem tych wiadomości. Pomagała mi też i uczyła jedna z naszych parafianek, bardzo życzliwych – śp. Janina Ziółko. Pani Ziółko była chodzącym słownikiem – wystarczyło, że przekręciłem jedno słowo i już mnie poprawiała. Ta pomoc była nieoceniona, bardzo mi pomogła w opanowaniu polszczyzny, ale do tej pory mam problem, żeby powiedzieć: sześćset sześćdziesiąt sześć. Na początku, kiedy przychodziłem na nabożeństwa nic nie rozumiałem, mówiłem więc „Ojcze nasz”, „Wierzę w Boga” po niemiecku. Pomogła mi znajoma muzyka organowa – melodie pieśni, które znałem po niemiecku. Z czasem zacząłem modlić się i śpiewać w języku polskim.

A więc języka polskiego nauczył się Pan sam? Nigdy nie uczęszczał Pan na jakieś kursy?

A.P.: Zaraz po wojnie, jeszcze przed wojskiem, wysłano mnie, jako Gdańszczanina niemówiącego po polsku, do szkoły w Oliwie na naukę. Nauczyciel kazał mi napisać na tablicy litery alfabetu. Na to odpowiedziałem, że ja przecież potrafię pisać i czytać! Nauczyciel stwierdził więc, że nie mam tu czego szukać, bo oni kształcą tylko analfabetów, a nie uczą języka.

Dorastał Pan w Wolnym Mieście Gdańsku, w którym ewangelicy stanowili około 80% ludności.  Po wojnie władze komunistyczne starały się zatrzeć wszelkie ślady ewangelicyzmu w Gdańsku i na Pomorzu. Za wszelką cenę chciano ukazać Gdańsk, jako miasto polskie. Zmieniano nazwy ulic, funkcje budynków. Po II wojnie światowej wszystkie kościoły w Gdańsku, które należały do ewangelików, a było ich wtedy nota bene około 20, oddano w ręce Kościoła rzymskokatolickiego, starokatolickiego lub prawosławnego. Jak ta powojenna rzeczywistość rzutowała na Pana losy. Czy nie chciał Pan wyjechać z Polski?

A.P.: Szczerze mówią nigdy o tym nie myślałem. Gdyby władze komunistyczne tuż po wojnie wywiozły mnie w głąb ZSRR, wtedy z pewnością myślałbym o ucieczce do Niemiec, gdybym miał taką możliwość. Ale zostałem wcielony do junaków, a później odbyłem służbę w wojsku, więc nie było mowy o wyjeździe. Władze PRL pilnowały, aby nikt bez ich zgody nie opuścił kraju. Nawet nie mogłem odwiedzić mamy w NRD, bo gdy starałem się o wizę urząd paszportowy sporządził adnotację, że jestem Gdańszczaninem, który ma rodzinę w NRD – w ocenie urzędu, mógłbym więc stamtąd nie wrócić.

Mało tego – po powrocie z wojska nie mogłem nawet wyjechać na urlop. Nie mogłem z chorym dzieckiem pojechać do Norwegii na leczenie. Musiałem 14-letniego syna samego wysłać. Wsadziłem go do pociągu radzieckiego w Poznaniu i opłaciłem konduktorów, żeby go przypadkiem nie wysadzili gdzieś po drodze. Gdybym kiedykolwiek myślał o wyjeździe z Polski, to zrobiłbym to przed służbą w wojsku. Łączenie rodzin nastąpiło dopiero w latach 60-tych, kiedy byłem już kilka lat po ślubie i miałem dwoje dzieci. Dlatego nie myślałem o wyjeździe – skoro już tyle wytrzymałem, nauczyłem się języka i założyłem rodzinę. A przede wszystkim było mi żal opuścić rodzinne strony, zawsze powtarzałem, że ja się tu urodziłem i chcę tu zostać.

Jako człowiek związany z trójmiejską Parafią, w tym długoletni członek Rady Parafialnej, współpracował Pan z trzema duchownymi o bardzo silnych osobowościach: ks. sen. Edwardem Dietzem, ks. bp. Michałem Warczyński, a obecnie z ks. bp. Marcinem Hintzem. Co cechowało i cechuje trójmiejskich duchownych naszego Kościoła?

A.P.: Z ks. seniorem Edwardem Dietzem, dzięki temu, że znał on język niemiecki, szybko nawiązałem dobrą relację. Dla mnie osobiście najważniejszym było porozumiewanie się z Duchownym w języku, który dobrze znałem. Ks. senior Dietz stał się dla mnie duchowym ojcem, mimo iż kiedy w 1946 roku został skierowany do trójmiejskiej Parafii, był bardzo młody. Pod jego duszpasterską opieką byłem 37 lat, aż do roku 1983, gdy przeszedł na emeryturę. Pamiętam, że ks. sen. Dietz był bardzo lubiany, wśród parafian ceniony, był też świetnym mówcą, wygłaszał płomienne kazania. Ponieważ ks. senior Dietz, głównie na początku, obsługiwał wiele różnych miejsc na całym Pomorzu, ja również miałem okazję wiele z nim jeździć, przez co mogłem lepiej go poznać.

Z ks. bp. Michałem Warczyńskim współpracowałem od 1983 do 2010 roku, czyli do emerytury bp. Warczyńskiego. Chcę zaznaczyć, że nasza współpraca układała się bardzo dobrze. Służba diakonijna, którą wykonywałem wcześniej, nadal funkcjonowała w niezmienionej formie. Przede wszystkim pragnę podkreślić, że bp Warczyński był dobrym zarządcą, znalazł fundusze na liczne remonty, które były bardzo potrzebne. W 2010 roku Zgromadzenie Parafialne wybrało proboszczem ks. bp. prof. Marcina Hintza. Muszę powiedzieć, że nowy duchowny od razu zrobił na mnie dobre wrażenie, jako młody, energiczny ksiądz, który z pewnością dobrze poprowadzi Parafię i nie zawiodłem się. Przez bp. Hintza jestem zawsze serdecznie traktowany, z szacunkiem. Po tylu latach jestem nadal w Radzie Parafialnej i z ks. bp. Hintzem moja współpraca układa się tak dobrze, jak z poprzednimi proboszczami. Nie bałem się o to, że zostanę odsunięty na boczny tor, że bp Hintz będzie szukał młodszych współpracowników. Wiedziałem, że mam ogromne doświadczenie i wiedzę na temat trójmiejskiej Parafii, jako jeden z najstarszych jej członków i bp Hintz docenił to. Odkąd objął on Parafię, wiele się zmieniło, wiele spraw zostało poukładanych. Dzisiaj nie przychodzą już dary, ale to wcale nie oznacza, że przestałem być potrzebny, wręcz odwrotnie. Zmienił się tylko charakter mojej służby w parafii i w komisji diakonijnej.

Swój życiorys przedłożony kapitule nagrody Diakonii Polskiej kończy Pan piękną frazą:„Pomimo iż nie było mi dane zaznać prawdziwej miłości rodzicielskiej, to jednak Pan Bóg nade mną czuwał i nadal czuwa, gdyż dzięki Jego łasce mogłem w życiu znaleźć uznanie wielu kochanych parafian, którzy mnie wspierali i wciąż wspierają, tak, że nie czuję się pozostawiony sam sobie i mogę czuć się jak w wielkiej chrześcijańskiej rodzinie. Tę miłość, którą Pan Bóg mi dał, w swoim życiu staram się oddać poprzez służbę na rzecz mojej Parafii, dopóki jeszcze mi sił starczy.” To piękne świadectwo. Jak Pan pojmuje więc swoją rodzinną Parafię i czego życzyłby Pan naszej trójmiejskiej Parafii?

A.P.: Bardzo żałuję, że do tej pory w Parafii nie ma chętnych osób, które chciałyby pójść w moje ślady. To znaczy, że nie ma parafianina, który zainteresowałby się pracą, którą wykonuję już od tylu lat, tak, by mógł ktoś mnie kiedyś zastąpić. Bo to tylko z zewnątrz tak się wydaje, że moja praca nie jest skomplikowana i każdy może ją wykonać, że pan Pawłowski przyjdzie do kościoła, otworzy drzwi, zapali światło, zaprogramuje ogrzewanie… Ale to wszystko nie jest takie proste, trzeba dokładnie wiedzieć „co i jak”. Dlatego martwi mnie, że nie mam następcy. Mimo wszystko mam nadzieję, że jednak ktoś się znajdzie i zdecyduje na to, by pójść w moje ślady – a ja chętnie bym go wszystkiego nauczył i pomógł przejąć moje obowiązki.

Generalnie chciałbym w naszej Parafii widzieć większe zaangażowanie ze strony parafian. Nie tylko żeby przychodzili na niedzielne nabożeństwa pośpiewać pieśni, ale żeby zainteresowali się również stroną materialną parafii, czy nie trzeba w czymś pomóc. Czasem są to naprawdę drobne sprawy, ale ktoś to musi zrobić, a coraz mniej jest chętnych do pracy. Oczywiście, obecność na nabożeństwach też jest bardzo ważna i chciałbym, abym ludzie częściej przychodzili do kościoła – marzą mi się pełne ławki. Gdyby wszyscy regularnie przychodzili na nabożeństwa, to tak właśnie by było! Nie jesteśmy w końcu taką małą garstką! Ale chciałbym, aby do Parafii przychodziły też nowe osoby, by zmieniło się nastawienie do naszej Parafii i ewangelików. Tego wszystkiego życzę Parafii i nam wszystkim. Wierzę, że z pomocą Bożą tak się stanie.

Panie Arturze, bardzo dziękuję za tę rozmowę.

A.P.: Dziękuję.

 

Rozmawiała Iwona Hintz