W środowisku artystycznym naszego regionu jesteście Państwo oboje znanymi postaciami. Pan jest rzeźbiarzem, Pani malarką, zajmującą się również ceramiką. Na jakiej uczelni zdobyliście Państwo wykształcenie, które pomogło tak wspaniale rozwinąć talenty artystyczne?
Paweł Fietkiewicz (PF): Oboje ukończyliśmy Państwową Wyższą Szkołę Sztuk Plastycznych w Gdańsku, która jeszcze wtedy nie była akademią. Oboje rozpoczęliśmy studia w tym samym roku. Dokumenty składaliśmy w Sopocie, gdyż w tym mieście znajdowała się wówczas siedziba uczelni. To był rok 1954. Ja studiowałem rzeźbę, żona malarstwo, a potem oboje na drugim roku studiów wybraliśmy, dodatkowo, ceramikę.
Co złożyło się na takie Państwa wybory? Dlaczego zaczął Pan studiować rzeźbę?
PF: Z rzeźbą zetknąłem się w dzieciństwie. Mój ojciec był rzeźbiarzem – amatorem. Rzeźbił w drewnie. Zdobywał nagrody na wystawach województwa gdańskiego. Między innymi uzyskał I i II nagrodę na wystawie rzeźby nieprofesjonalnej, która zorganizowana była w Gdańsku, w budynku Zbrojowni.
Zdolności odziedziczył Pan po Ojcu?
PF: Tak można to ująć. Natomiast moja droga do rzeźby była bardziej skomplikowana. Miałem uzdolnienia matematyczno-fizyczne, ścisły umysł. W wieku 14 lat zetknąłem się ze ślusarką i zwrócono uwagę, że posiadam również zdolności manualne. Ukończyłem więc liceum na wydziale mechanicznym w Gdańsku. Była to szkoła o tradycjach wileńskich. Przeniosła się z Wilna, częściowo z nauczycielami. Miała sześć wydziałów.
Kontynuował Pan naukę w tym „nieartystycznym” kierunku?
PF: Miałem zamiar podjąć dalszą naukę na Politechnice Gdańskiej. Już w trakcie nauki w liceum nawiązałem kontakt z Politechniką poprzez swojego nauczyciela, który był jednocześnie asystentem na Politechnice, na Wydziale Maszyn Dźwigowych. Wspólnie z nauczycielem wykonywaliśmy prace dydaktyczne na potrzeby wykładów.
Pan, jako uczeń, z nauczycielem, dla studentów Politechniki?
PF: Tak. Poznałem tam prof. Łukasiewicza, który wykładał tę dziedzinę i który zapytał mnie o dalsze plany. Odpowiedziałem, że ze względów materialnych (miałem dużo młodszego rodzeństwa) muszę iść do pracy, ale będę chciał studiować w systemie wieczorowym. Profesor zaproponował mi wtedy, że po I roku studiów dziennych zapewni mi asystenturę na wydziale.
Musiał Pan zrobić niezwykłe wrażenie na Profesorze swoimi ówczesnymi pracami…
PF: To było dla mnie wyróżnienie i chętnie zgodziłem się na tę propozycję. W tym czasie maturzyści technicznych liceów dostawali nakazy pracy i tylko nieliczni, których szkoła typowała, mogli zdawać na studia. Zostałem wytypowany, ale nie znalazłem się na liście kandydatów dopuszczonych do egzaminów na Politechnikę Gdańską.
Nie było Pana na liście?
Nie było. Zostałem niedopuszczony do egzaminów. Bez podania powodów. Ja i mój kolega. Nie należałem do ZMP, w szkole nie wypełniłem deklaracji do Towarzystwa Przyjaźni Polsko-Radzieckiej, pytając, czy to przymusowe. To były takie czasy…
I co się stało potem?
PF: Byłem zawieszony, bo nie miałem nakazu pracy i nie mogłem studiować. Groziło mi wojsko, a nie chciałem tam iść. Postarałem się więc o nakaz pracy i przez okres dwóch lat pracowałem w Szczecinie, a potem w Gdańsku jako konstruktor w Fabryce Obrabiarek. W pierwszym okresie pracy byłem nawet zadowolony, zetknąłem się z produkcją, ale rutyna uczyniła moją pracę nudną. Chciałem ponownie zdawać na Politechnikę, lecz obawiałem się, że sytuacja powtórzy się. Znalazłem się więc w wojsku w szkole podoficerskiej. Tam ujawniły się moje zdolności plastyczne. Robiłem makiety, tory przeszkód, gazetki ścienne. Przed ukończeniem szkoły jeden z kolegów ściągnął mnie do Bydgoszczy, gdzie przy tamtejszym Domu Oficera powołano pracownię plastyczną, której szefem był dowódca z dużymi ambicjami, pułkownik Dobrusin.
Jak Pan się odnalazł w tym nowym środowisku?
PF: Byłem zaczątkiem tej pracowni. Pracowałem z gliną i gipsem. Między innymi wykonywałem portrety, rzeźby, popiersia zasłużonych żołnierzy, sportowców wojskowych. Rzeźbiłem ich tak, jak umiałem i jak potrafiłem. Przez półtora roku miałem warunki do pracy. W tym okresie przez pracownię przewinęło się wielu wartościowych ludzi tamtych czasów.
Tak przeminęły dwa lata Pańskiej obowiązkowej służby wojskowej. Kiedy zaczął Pan myśleć o studiowaniu?
PF: W trakcie służby wojskowej zacząłem zastanawiać się, czy nie zmienić kierunku. W międzyczasie odbyła się ogólnowojskowa wystawa plastyków w Warszawie, w której wzięli udział również członkowie naszej pracowni. W tym ogólnopolskim konkursie otrzymałem pierwszą nagrodę w dziale rzeźby. To mnie bardzo podbudowało. Złożyłem wtedy dokumenty i zdałem pomyślnie egzaminy do Wyższej Szkoły Sztuk Plastycznych w Gdańsku. Zostałem studentem wydziału rzeźby, cztery lata po maturze.
Proszę nam teraz opowiedzieć, pani Mario, jak wykrystalizowały się Pani zainteresowania malarskie. Jaki wpływ miały na to lata dzieciństwa i domowe wychowanie?
Maria Fietkiewicz (MF): Zawsze bardzo lubiłam rysować i zawsze lubiłam bardzo stare rzeczy. Bo stare rzeczy przyciągały mnie, stanowiły dla mnie pasjonującą tajemnicę. Nie lubiłam rzeczy nowoczesnych. W domu w Wilnie, gdzie się urodziłam i spędziłam pierwsze lata dzieciństwa, było dużo starych mebli po babce i po mojej pierwszej mamie, która zmarła, gdy miałam sześć tygodni. Kiedy wybuchła wojna, miałam 4 lata. Mój ojciec sprzedał właśnie gramofon dziadka, który był piękny, kolorowy i stał w moim dziecinnym pokoju. O sprzedaży nie wiedziałam, bardzo to potem odchorowałam. Jak wspomniałam, rysować i malować lubiłam zawsze. Pierwsze moje „malarskie dzieło” pamiętam z wczesnego dzieciństwa, gdy z córką właściciela domu, w którym mieszkaliśmy, wspólnie namalowałyśmy przejście ludu izraelskiego przez Morze Czerwone – z lotu ptaka, gdyż łatwo nam było namalować jarmułki. Mama zaczęła mnie też bardzo wcześnie uczyć muzyki, miałam dobry instrument, ale do grania mnie nie ciągnęło.
Kiedy postanowiła Pani zająć się malarstwem?
MF: Po wojnie przenieśliśmy się do Łodzi i w szkole podstawowej, którą tam skończyłam, wytypowano mnie do liceum plastycznego. Liceum skończyłam, uczyłam się dobrze, chociaż zawsze chodziłam własnymi drogami. Po ukończeniu szkoły powiedziałam, że nie będę dalej uczyła się w Łodzi. Nie polubiłam tego miasta. Tam nie było malarstwa, tylko tkaniny, a to mnie nie interesowało. Wysłałam dokumenty i moje prace do Wyższej Szkoły Sztuk Plastycznych w Gdańsku. Dostałam się, zostałam studentką wydziału malarstwa.
Złożyliście Państwo dokumenty i zdaliście egzaminy do tej samej szkoły, w tym samym roku…
PF: Tak, poznaliśmy się na pierwszym roku. Pamiętam, był bardzo piękny bal kostiumowy. Pierwszy raz byliśmy razem na tym balu. W pierwszych dniach czerwca wzięliśmy ślub cywilny, w czasie wakacji – kościelny, po czym pojechaliśmy do Jastarni. A potem zaczął się drugi rok akademicki.
Jesteście Państwo już długo małżeństwem, dobrym małżeństwem i całe życie przemierzacie zgodnie razem. W działalności artystycznej oboje jesteście indywidualistami. Jak to się Państwu udaje godzić?
PF: To dlatego, że uprawiamy zasadniczo dwie różne, oddzielne dziedziny. Żona jest malarką, ja jestem rzeźbiarzem. Nie ma wśród nas konkurencji, nie ma chęci dominowania, nie ma Pani Maria Fietkiewicz z wykonanym przez męża, według jej projektu, naszyjnikiem. przekonywania do własnych racji.
MF: Mamy też przykład wśród naszych kolegów: małżeństwo – ona bardzo zdolna rzeźbiarka, on rzeźbiarz – rozeszli się, konkurencja.
Ale Państwo od wielu lat zajmujecie się wspólnie bursztynem…
MF: Nie, ja nie zajmowałam się, ja projektowałam.
PF: My tutaj nawzajem mogliśmy sobie coś dać, uzupełnialiśmy się.
Pani projektowała, mąż wykonywał – na zasadzie uzupełniania?
MF: Ja się panicznie bałam palnika, robiłam projekty, a mąż je w materiale wykonywał.
PF: Oboje kończyliśmy również wydział ceramiki. W ceramice żona malowała, a ja trzymałem się rzeźby w tej technice. Korekty robiliśmy wspólnie. Nie było konkurencji ani chęci dominacji.
O Pani pracach malarskich wykonanych w technice ceramicznej poeta i malarz Mieczysław Czychowski napisał: „Jest nieco świadomej stylizacji, wiele subtelnego liryzmu i dużo rzetelnej i uczciwej ceramicznej roboty”.
MF: Jeszcze jako studenci weszliśmy do zespołu grupy ceramików prof. Hanny Żuławskiej, która wywarła znaczny wpływ na kształt polskiej ceramiki. Przez wiele lat uprawiałam tę dyscyplinę. Miałam trzy wystawy indywidualne, udział w wielu wystawach krajowych i międzynarodowych, nagrody i wyróżnienia. Natomiast na wydziale malarstwa wybrałam pracownię prof. Stanisława Teisseyre’a. Uważam, że był to najzdolniejszy pedagog, który przeszedł przez naszą szkołę. Pochodził z Lwowa, potrafił z każdego studenta wydusić to, co było w nim najlepsze. Dyplom z malarstwa uzyskałam w 1960 roku u prof. Piotra Potworowskiego. Prof. Potworowski po kilku latach wrócił do Polski z Anglii. Był bardzo interesującym i znanym malarzem. Przyjechał z innego świata, nie przystawał do socjalistycznej rzeczywistości.
A który profesor Pana prowadził?
PF: Studia na wydziale rzeźby w Państwowej Wyższej Szkole Sztuk Pięknych w Gdańsku skończyłem pod kierunkiem prof. Stanisława Horno-Popławskiego. Dyplom uzyskałem w 1960 roku. Początkowo zajmowałem się ceramiką i rzeźbą.
Ukończyliście Państwo studia i co było potem?
PF: W tamtym okresie większość plastyków starała się o jakiś etat, bo trudno było utrzymać się, wyżyć. Karierą było pozostanie na uczelni. Innym pozostawało szkolnictwo, zatrudnienie w bibliotekach. My nie chcieliśmy wiązać się. Podjęliśmy ryzykowną decyzję. Ponieważ mieliśmy dostęp do pieców ceramicznych, zaczęliśmy robić drobne rzeczy m.in. do Cepelii. Zorganizowaliśmy własną pracownię ceramiczną na terenie spółdzielni mieszkaniowej „Przymorze” w Gdańsku, której byliśmy członkami.
MF: Jeszcze jako studenci braliśmy udział w kilku wystawach, które organizowała i firmowała prof. Żuławska. Dlatego było nam łatwiej po ukończeniu studiów. W pierwszym okresie twórczości robiliśmy różne figurki. One były odlewane, a następnie każda indywidualnie, oddzielnie, była zdobiona.
Pani je malowała?
MF: Tak, to były m.in. kobiety z różnych epok, którym malowałam ubiory. Oto jedna, proszę, w stroju balowym. Z tego mogliśmy wyżyć.
Byliście Państwo jednymi z pierwszych, którzy ukazali piękno bursztynu. Na wystawie w Desie, wszystkie Państwa prace zakupiło Muzeum Zamkowe w Malborku. Historyk sztuki Janina Grabowska pisze, że byliście na tej wystawie najlepszymi uczestnikami: „Prace były proste w kształtach, najczęściej owalne, dostojne jak najpiękniejsze zawieszenia ze starodawnych portretów”.
PF: Po 1964 roku bursztyn stał się jedną z głównych dziedzin mojej twórczości. Jako jedni z pierwszych powróciliśmy do obróbki bursztynu i wnieśliśmy do tego własne widzenie, przy bardzo skromnych możliwościach zarówno warsztatowych, jak i materiałowych. Poza naszą inwencją i moim kilkumiesięcznym doświadczeniem w dziedzinie ślusarki, wyniesionym jeszcze z czasów okupacji, miałem jedynie podstawowe narzędzia do majsterkowania, prymitywną wiertarkę, własnej roboty palnik na propan-butan i trochę bursztynu, i złomu srebra próby 800.
Proszę powiedzieć, które z tych bursztynowych prac ceni Pan najbardziej?
PF: Chciałbym zaznaczyć, że moją pracę z bursztynem dzielę na dwa okresy. Okres pierwszy, to wyszukiwanie i wypracowywanie własnej, indywidualnej techniki. We wszystkich moich pracach: pierścieniach, kolczykach i broszkach zastosowałem indywidualne rozwiązania plastyczne.
Potem wypracowałem własną technikę, nazwaną później przez historyka sztuki Michała Gradowskiego techniką zwielokrotnionej cargi. Carga to opaska. Kamień opasuję kolejnymi opaskami (cargami), wchodzącymi jedna w drugą. Dekoruję je nacięciami wykonywanymi młoteczkiem i przecinakiem, które dają wzór. Efekt jest niezwykły. To bardzo pracochłonna technika. Trzeba mieć wypracowaną rękę, bo konieczna jest precyzja. Możliwości w niej są niewyczerpane. A malarskie spojrzenie mojej żony Marii pozwala dobrać odpowiedni bursztyn, który ja potem opasuję cargami.
Jest Pan również twórcą krzyża dla biskupa Diecezji Pomorsko-Wielkopolskiej naszego Kościoła.
PF: Ten krzyż został zrobiony w innej technice. To jest tzw. technika z ognia – topienie srebra i kształtowanie formy na gorąco. W tej technice inni też pracowali, z tym, że ja byłem jednym z pierwszych.
Wspaniała wystawa autorska z okazji 45-lecia twórczej działalności Państwa, zorganizowana na przełomie ubiegłego i bieżącego roku w Muzeum Bursztynu w Gdańsku, była uwieńczeniem Państwa pracy. Na wystawie pokazano 169 prac obojga Państwa.
MF: Wystawa była dla nas rzeczywiście dużym przeżyciem, dostarczyła wiele radości i dużo satysfakcji.
A teraz proszę Państwa o kilka słów na inny temat. Co chcielibyście Państwo powiedzieć o zbliżeniu się do naszego Kościoła?
PF: Ewangelikami jesteśmy od jedenastu lat. To była nasza wspólna decyzja. Oboje pochodzimy z rodzin katolickich. Ale tak się złożyło, że oboje zaczęliśmy odchodzić od Kościoła katolickiego. Pojawiły się tam sprawy, które nas niepokoiły.
MF: Mnie już w szkole interesowała postać Mikołaja Reja, który był protestantem. Znaliśmy historię, interesowaliśmy się działalnością Marcina Lutra. Decyzja o zmianie wyznania dojrzewała latami. Była obopólna i głęboko przemyślana.
Wrośliście Państwo oboje w życie naszej trójmiejskiej ewangelickiej społeczności. Jesteśmy bardzo wdzięczni za inicjatywę organizowania od 10 lat wystaw artystycznych w sali Debory w naszym kościele. Zorganizowaliście Państwo tu ponad 40 wystaw.
PF: Wcześniej organizowaliśmy już wystawy w spółdzielni mieszkaniowej „Przymorze”, które funkcjonują do dnia dzisiejszego. Gdy mieszkaliśmy w Orłowie, działaliśmy w Towarzystwie Przyjaciół Orłowa. Sala Debory to kontynuacja naszej pracy, którą wykonujemy tu z prawdziwą przyjemnością i ze społecznikowskim zaangażowaniem. Daje nam dużo radości. Cieszę się również, że do tej społecznej pracy pozyskaliśmy również ostatnio młodego inżyniera, pana Szymona Mielczarka.
Wzruszająca jest Państwa skromność. W pięknym prospekcie, który został wydany z okazji 45-lecia twórczej działalności Państwa, bardzo trafnie zauważono, że laury należą się Państwu za cztery fundamentalne sprawy: za ogromną pracowitość i szacunek do warsztatu, za czerpanie z tradycji dawnego rzemiosła artystycznego w sposób twórczy i niezależny, za wrażliwość estetyczną i wreszcie za rzecz niezwykłą: od młodzieńczych lat przez całe swoje życie działacie Państwo wspólnie, a mimo to każde z was zachowało swoją indywidualną wyrazistość i niezależną artystyczną duszę. W pełni podzielamy tę opinię. Serdecznie, również w imieniu Kolegium Redakcyjnego, dziękuję za rozmowę.
Rozmawiała Jolanta Warczyńska
Gdański Rocznik Ewangelicki, 2010