HANNA KOSTUCH Z D. STEGNER I PROF. DR HAB. TADEUSZ STEGNER

Red. Mam zaszczyt i przyjemność, w imieniu Redakcji „Gdańskiego Rocznika Ewangelickiego” przybliżyć Czytelnikom sylwetki rodzeństwa Stegner: pani Hanny Kostuch, emerytowanej nauczycielki oraz profesora Uniwersytetu Gdańskiego, Tadeusza Stegnera. Są Państwo przedstawicielami znanego, warszawskiego, ewangelickiego rodu, członkami Parafii Ewangelicko-Augsburskiej w Gdańsku z siedzibą w Sopocie. W jakim stopniu kształtuje to Państwa tożsamość?

 H.K. Jesteśmy dumni z tego, że nasz protestancki rodowód sięga kilku wieków. Wychowaliśmy się w luterańskiej rodzinie, w ewangelickiej tradycji i to kształtuje naszą tożsamość, postawę w życiu prywatnym i zawodowym.

Czy mogliby Państwo przybliżyć czytelnikom GRE dzieje swoich warszawskich przodków?

 T.S. Nasi przodkowie przyjechali do Warszawy pod koniec XVIII wieku, z pogranicza niemiecko-francuskiego, najprawdopodobniej z Lotaryngii. W Warszawie, według rodzinnych opowieści, dorobili się niewielkiego majątku na terenie dzisiejszej dzielnicy Stegny. Jej nazwa nie pochodzi jednak od Stegnerów. Dość szybko ulegli polonizacji i, jak głosi rodzinna legenda, przepili majątek. Stegnerowie należeli do zamożniejszych warstw klasy robotniczej. Pradziadek był technikiem. Natomiast dziadek Józef Stegner w okresie międzywojennym pracował jako konduktor w stołecznych tramwajach. Także rodzina mamy ma niemieckie, ewangelickie korzenie. Oni też w XIX w. ulegli polonizacji, tak jak większość osadników niemieckich w tym mieście. Dziadek ze strony mamy, Karol, był garbarzem, zginął podczas powstania warszawskiego rozstrzelany przez Niemców.

 Czy któraś spośród tych osób miała szczególny wpływ na Państwa ewangelicką tożsamość?

 H.K. Babcia Marta Stegner, która zajmowała się naszym wychowaniem, zwłaszcza Tadzia – jej ukochanego wnuka. Opowiadała nam o dziejach warszawskiej rodziny, o kościele św. Trójcy, o pastorach. Także siostra babci – ciocia Irena Szulc, która była ponad 20 lat diakonisą w Warszawie, w Szpitalu Ewangelickim, a w pierwszych latach powojennych pracowała tu w Sopocie u boku ks. sen. Edwarda Dietza. Przez długie lata była sekretarką rektora Chrześcijańskiej Akademii Teologicznej w Warszawie. Mieszkała w Warszawie, naprzeciwko kościoła św. Trójcy i informowała nas na bieżąco, co dzieje się w Kościele. Dzięki niej mieliśmy możność poznać pastorów Karola Wolframa, Woldemara Gastparego i również uczestniczyć w życiu religijnym stołecznej parafii.

Państwa Rodzice poznali się w Warszawie i zaraz po wojnie wzięli ślub.

H.K. Rodzice chodzili do jednej szkoły w Warszawie na Woli, ale dopiero podczas okupacji, dzięki pośrednictwu cioci Jadzi, koleżanki mamy, poznali się bliżej. W trakcie powstania warszawskiego, podczas pacyfikacji Woli, w tragicznych okolicznościach trafili do obozu pracy na Dolnym Śląsku. Wrócili pod koniec stycznia 1945 r. do zrujnowanej stolicy, pobrali się, zamieszkali w garażu na terenie garbarni przy ul. Okopowej w Warszawie.

Proszę powiedzieć jak to się stało, że rodzina Stegnerów znalazła się w Trójmieście, a dokładnie w Gdyni?

T.S. Powód był dość prozaiczny. Tata w 1950 r., jako ekspert skór surowych, dostał pracę i mieszkanie służbowe w Gdyni. Jedno i drugie znajdowało się w Portowej Składnicy Skór Surowych w gdyńskim porcie przy ulicy Celnej, tak więc do pracy schodził piętro niżej. Ja urodziłem się już na Wybrzeżu.

Jak Pani wspomina pierwsze powojenne lata. Urodziła się Pani przecież w Warszawie, ale większość dzieciństwa spędziła już tutaj, na Wybrzeżu. Jaką Warszawę Pani pamięta?

H.K. Morze ruin. Kościół św. Trójcy był zniszczony – bez dachu. W ruinach kościoła, jako pierwsza po wojnie, byłam tam ochrzczona latem 1946 r. Mieszkaliśmy w garażu, z widokiem na garbarnię. Pamiętam smród z fabrycznych wyziewów i kotka Synusia, którego woziłam w wózku.

Czy mogłaby Pani przywołać pierwsze wspomnienia związane z młodszym bratem? Jakim byliście Państwo rodzeństwem?

H.K. Nie wyglądał zbyt pięknie, mamie odeszły wody i urodził się cały pomarszczony. Jeden ze znajomych taty na jego widok powiedział „a bo toto będzie żyło?”. Jak widać – przeżył. Opiekowałam się nim, razem bawiliśmy się w szkołę. Brat głównie siedział w domu, bo w Gdyni mieszkaliśmy w porcie, 50 m od kanału portowego i nie było bezpiecznie biegać po dworze. Interesował się historią, geografią – jak miał 5 lat pokazywał na mapie wszystkie państwa w Europie i ich stolice.

 Pan Profesor jest tym młodszym bratem. Jest Pan znanym i cenionym w trójmiejskim środowisku humanistą. Pełni Pan wiele funkcji społecznych, jest Pan Przewodniczącym Rady Muzeum Miasta Gdyni. Pana nazwisko przyciąga uwagę osób przeglądających programy naukowych konferencji czy publikacji. Jak Pan sam określiłby swoją profesję?

T.S. Jestem naukowcem historykiem i nauczycielem akademickim, a jednocześnie udzielam się społecznie w różnych gremiach. Staram się na Ziemi zostawić jakiś ślad po sobie.

Studenci Uniwersytetu Gdańskiego, w anonimowych ankietach, bardzo wysoko oceniają Pana dydaktykę. Jak ważne jest dla Pana przekazywanie wiedzy młodszym pokoleniom?

T.S. Niektórzy twierdzą, że w dobie Internetu wszystko można tam znaleźć, ale najpierw trzeba sobie uświadomić, że czegoś się nie wie i dopiero wtedy zacząć szukać w Internecie. Przekazywanie wiedzy, sposobu posługiwania się nią, jest wpisane w zawód nauczycielski – taka jest nasza misja. Poza tym nigdy nie wiadomo, kiedy, jakie wiadomości się przydadzą. Np. oglądając bajkę dla dzieci Wojownicze żółwie Ninja, której bohaterami są Leonardo, Donatello, Rafael, Michael Angelo, osoba, jak to się teraz mówi, nieposiadająca wiedzy nie zrozumie żartu twórców filmu, gdyż nie będzie wiedziała, że wyżej wymienieni bohaterowie-żółwie zostali obdarzeni imionami wielkich twórców doby renesansu.

 Może to Pana zainteresuje, że gdańscy żacy, w ankiecie zapisanej na oficjalnej stronie Uniwersytetu Gdańskiego, najwyżej ocenili przydatność Pana zajęć (5,54), dalej przyjazność (5,31), następnie jasność zajęć (5,17), sprawiedliwość (4,54), łatwość zaliczenia (4,50); a urodę tylko 3,85, co osobiście uważam za wysoce niesprawiedliwą ocenę. Chyba ta ostatnia wartość jest zaniżona i podyktowana nieznajomością prywatnej strony Pana Profesora. Czy zgadza się Pan z tymi notami?

T.S. Jak czasami patrzę w lustro, to z tą ostatnią oceną zupełnie się nie zgadzam. Niektórzy twierdzą, że jestem zakochany w sobie z wzajemnością. Cieszy mnie fakt, że studenci dobrze oceniają moje zajęcia. Mam wtedy nadzieję, że mój trud nie poszedł na marne.

 Jest Pan przede wszystkim historykiem. Skąd wzięło się zainteresowanie właśnie przeszłością, tym, co za nami, co się przed laty wydarzyło?

T.S. Wynikało to z tradycji rodzinnych. Mój tata interesował się historią. Napisał także powieść, której akcja dzieje się w czasach rzymskich – może kiedyś ukaże się drukiem. W domu były książki historyczne, które od dzieciństwa najpierw oglądałem, potem czytałem. Studia historyczne w Gdańsku ukończyła moja siostra. Pracę magisterską pisała o dziejach Reformacji w tym mieście. W takiej sytuacji trudno byłoby, żebym nie został historykiem. Chociaż w szkole średniej namawiano mnie, abym poszedł na chemię. Brałem udział w olimpiadach chemicznych, ale wybrałem studia zgodnie z moimi zainteresowaniami i cieszę się, że mogę robić to, co lubię.

A teraz pewna precyzacja: co spowodowało, że zajął się Pan konkretnie historią XIX wieku?

T.S. W znacznej mierze jest to zasługa mojego mistrza, prof. Romana Wapińskiego. Pracę magisterską pisałem pod jego kierunkiem na temat Kościoła Ewangelicko-Augsburskiego w II Rzeczypospolitej. I Profesor zasugerował mi, bym cofnął się w swoich zainteresowaniach badawczych do wieku XIX, który okazał się wielce interesujący, chociażby z racji przemian cywilizacyjnych, społecznych, ale wieku XX nie porzuciłem i jestem właściwie historykiem tych dwóch stuleci.

Jest Pan autorem wielu uznanych opracowań naukowych. Które z nich uważa Pan za najważniejsze?

T.S. Chyba syntetyczną pracę Polacy-ewangelicy w Królestwie Polskim 1815–1914, wydaną w roku 1992 w niewielkim nakładzie, w ubogiej szacie, ale ta książka zaważyła, że stałem się w pełni historykiem protestantyzmu na ziemiach polskich i nakreśliła moją dalszą pracę badawczą. Chociaż zajmuję się też innymi kwestiami, np. sprawami życia codziennego, ostatnio historią turystyki.

Kim osobiście dla Pana Profesora jest bohater jednej z najważniejszych Pana książek – warszawski i cieszyński proboszcz, ks. Leopold Otto?

T.S. Kiedyś w pracy niemieckiego historyka Oskara Wagnera Mutterkirche vieler Länder z 1978 r. przeczytałem, że postać ks. Otto nie doczekała się jeszcze naukowej biografii. Uznałem, że to wstyd, że tak ważny bohater polskiego protestantyzmu nie posiada swojej monografii. To właśnie było impulsem do napisania tej książki. A jest to wielce ciekawa postać, o interesującej wielowątkowej biografii, swoisty człowiek renesansu o wielorakich zainteresowaniach, od teologii po teatr.

Czy ta właśnie książka była podstawą do uzyskania tytułu profesorskiego, który otrzymał Pan w wieku zaledwie 51 lat? Który Prezydent wręczył Panu ten dyplom?

T.S. Tak, była to tak zwana książka profesorska. Nominację profesorską wręczał mi prezydent Aleksander Kwaśniewski, była to podniosła uroczystość. Na sali byli i młodsi ode mnie, ale zdecydowaną większość stanowiły osoby w podeszłym wieku.

Chciałabym również spytać o Państwa aktywność na polu parafialnym. Pani jest aktywna w różnych parafialnych gremiach. Pan jest członkiem Synodu Diecezjalnego, Rady Naukowej „Gdańskiego Rocznika Ewangelickiego” oraz redaktorem tematycznym naszego czasopisma, odpowiedzialnym za dział „Historia”, jak również Prezesem Oddziału Gdańskiego PTEw. Jakie ma to dla Państwa znaczenie?

T.S. Uznaję zasadę, że jeżeli już jestem członkiem jakiejś społeczności, to nie wypada być tylko zwykłym obserwatorem zjawisk, trzeba działać. I dlatego też udzielam się na polu parafialnym, wykorzystując głównie moje doświadczenia zawodowe i historyczne.

H.K. Parafia jest trochę jak rodzina, tylko nieco szersza i bardziej zróżnicowana, a o rodzinę trzeba dbać i dla niej pracować.

Nauka, dydaktyka, badania – to praca. A co Pana pasjonuje poza „byciem panem Profesorem”. Czy wystarcza Panu czasu na jakieś drobne szaleństwa?

T.S. Bardzo lubię wyjazdy, poznawać nowe kraje, nowych ludzi, nowe obyczaje. Zwiedziłem już niemal całą Polskę, znaczną część Europy, kawałek Afryki i Azji. W tym roku byłem w Szwecji – strasznie drogo – i w pięknej Andaluzji w Hiszpanii. A gdzie za rok, jeszcze pomyślę.

Czy pani Brat, ceniony naukowiec, pielęgnuje rodzinne tradycje i czy, jeśli wolno mi tak sformułować pytanie, jest dobrym bratem?

H.K. Wspólnie obchodzimy święta. Brat pielęgnuje pamięć o naszych przodkach, napisał nawet wspomnienie o naszej babci, Marcie Stegner. Opiekuje się mną, moimi córkami i wnukami. Jedna z córek, Lucyna Kostuch, poszła w jego ślady i jest historykiem, specjalistą od czasów starożytnych na Uniwersytecie im. J. Kochanowskiego w Kielcach.

Wiemy, że jest Pani wspaniałą Babcią, osobą oddaną rodzinie. Jakie jest więc Pani hobby?

H.K. Mam dwie córki, jedna z nich Lucyna, jak wspomniałam, jest naukowcem historykiem, druga Grażyna, nauczycielką muzyki. Mam też dwoje wnucząt, Emilkę i Adasia, które zajmują mi cały wolny czas. A moim hobby była praca w szkole przez 30 lat, w tym 20 na stanowisku dyrektorskim. Na inne hobby nie miałam czasu. Na stare lata opanowałam technikę posługiwania się kamerą i amatorsko robię zdjęcia i filmy.

Jednym z powodów naszej dzisiejszej rozmowy jest fakt wydania pośmiertnie książki autorstwa Jerzego Stegnera, Ojca Państwa, zatytułowanej „Żydówka Noemi”, jednej z najważniejszych publikacji ostatnich lat poświęconej problematyce polsko-żydowskiej. Moją ciekawość budzi fakt zakazu publikacji tej książki w latach 70-tych. Czy powodem było ukazanie prawdziwego oblicza tamtych mrocznych dziejów? Nie możemy

przecież porównać tej książki z lekturami szkolnymi obowiązującymi w czasach PRL-u. W powieści Państwa Ojca nie ma bowiem podziałów na złych Niemców i dobrych Polaków, nie spotykamy również Żydów, którzy biernie, niczym owieczki, idą na rzeź. Dzięki autorowi „poznajemy różne getta: nędzy, zarazy, głodu i ludzkiej niewoli, getto podziemne: nielegalna produkcja, nielegalny handel, a nade wszystko szmugiel na skalę dotychczas nieznaną, szmugiel dobrze opłacany, choć wielce ryzykowny i szmugiel dobroczynny (…) Trzecie getto (…) to podziemie „szczurów”. Lochy, podkopy, meliny, a w nich Żydzi, ale tacy, jakich nigdy dotąd nie widziałeś. To walczące podziemie. Czwarte getto, to Żydzi bogacze (…), domy, gdzie jada się pieczone kaczki podlewane francuskim winem, gdzie kawiorem smaruje się grzanki, gdzie gra się w karty na dolary i funty (…), są tacy Żydzi, do których Niemcy przychodzą, trzymając czapkę w dłoni i prosząc o pozwolenie wejścia do mieszkania” (s. 254).

T.S. Z tym zakazem druku to sprawa nie jest tak oczywista. Tata w latach siedemdziesiątych i osiemdziesiątych wysyłał do różnych państwowych wydawnictw, innych prawie nie było, swoją książkę i z reguły dostawał odpowiedź, że praca jest ciekawa, ale nie mieści się w profilu wydawnictwa lub są kłopoty z papierem itp. Nie wiemy czy działała w tym przypadku cenzura redaktorów wydawnictw, czy były jakieś odgórne zalecenia. Wydaje się, że wtedy nie nadszedł jeszcze czas, żeby pokazywać skomplikowane relacje polsko-żydowskie. A może rzeczywiście zabrakło papieru?

Jakie były więc związki Jerzego Stegnera z warszawskim gettem?

H.K. Tata mieszkał w Warszawie przy ul. Młynarskiej, niedaleko dzielnicy żydowskiej. W czasie okupacji pracował w garbarni Temlera, która miała filię za murami getta. Jako pracownik tej firmy miał stałą przepustkę i bywał w getcie. Widział więc tragedię ludności żydowskiej. Pamiętam, jak kiedyś opowiadał nam, jak po raz pierwszy wszedł do getta i właśnie ten dramatyczny opis znajduje się w książce.

To książka, którą czyta się w napięciu, powieść o szybkich zwrotach akcji. „To historia miłości i to takiej z przytupem (…) Polak zakochał się w Żydówce”. Narrator wykazuje się doskonałą znajomością topografii Warszawy, z precyzją wiedzie nas po ulicach Górczewskiej, Greckiej. Czy pod postacią głównego bohatera, aryjczyka Leszka, kryje się Wasz Ojciec?

T.S. Tego nie wiemy, tata nie zwierzał się ze swoich przeżyć. W czasie okupacji poznał naszą mamę, ale Leszek ma wiele cech podobnych do mego taty.

Czy kiedyś przeszli Państwo śladami tych wydarzeń – drogą, którą przemierzył Leszek? Czy widzieliście te ulice, place, kamienice, zaułki? Czy te miejsca są w ogóle do odnalezienia?

H.K. Tak. Właśnie niedawno z książką w ręku wędrowaliśmy po Warszawie, ale teraz tereny te wyglądają zupełnie inaczej. Tylko cmentarz ewangelicki przy ulicy Młynarskiej zachował dawny kształt, są te same pomniki, jak np. figura Jezusa, o której pisze tata.

Czy mieli Państwo osobisty udział w powstaniu tej książki?

H.K. Nie, tata pisał swoje dzieła w tajemnicy, dopiero w późniejszym czasie dał nam do przeczytania. Jednak wnuczce Lucynie fragmenty czytał.

Jak doszło w końcu, po tylu perypetiach, do wydania powieści?

T.S. Cały czas naszym pragnieniem było, by książka taty ukazała się drukiem. Nawet myśleliśmy, by w niewielkim nakładzie wydać ją własnym sumptem. Udało nam się zainteresować książką trójmiejskiego wydawcę, pana Krzysztofa Gryndera, dzięki któremu powieść ujrzała światło dzienne. Były dwie promocje: jedna w Gdańsku i druga, z udziałem szerokiej publiczności, w Warszawie. Podczas tej drugiej prezentacji miała miejsce ożywiona dyskusja z udziałem osób, które pamiętały lata okupacji. Książkę kupiło, głównie drogą internetową, ponad 5 tys. osób co, jak na dzisiejsze warunki, jest sporym sukcesem.

Jerzy Stegner, podobnie jak nasz współwyznawca Jerzy Pilch, przemyca pewne wątki wyznaniowe, akcja wielokrotnie toczy się w obrębie Szpitala Ewangelickiego, w książce jest również mowa o rozumieniu przez nas, luteranów, nauki o usprawiedliwieniu. Może gdyby nie cenzura, mielibyśmy już dwóch szeroko znanych pisarzy protestanckich w Polsce. Czy zatem nie należałoby zająć się szerszą promocją książki wśród naszych współwyznawców?

T.S. Pewnie tak, trzeba by może pomyśleć o promocji tej pozycji w środowisku ewangelickim, może w stolicy. Recenzja tej książki, pióra Marii Drapelli, ukazała się w poprzednim numerze „Gdańskiego Rocznika Ewangelickiego”. Zachęcam do przeczytania i książki, i recenzji.

Drodzy Państwo, dziękując za udzielenie wywiadu, życzę, aby książka Waszego Ojca, Jerzego Stegnera, trafiła do rąk jak najszerszej rzeszy odbiorców i stała się ważną kartą zapisaną w dziejach Waszego Rodu.

Rozmawiała Iwona Hintz
Gdański Rocznik Ewangelicki, 2012